Pomiń zawartość →

Obrazki żuławskie. Pierwszy.

Aleksander lubił odpoczywać na ganku. Były tam dwie ławki. Jedna zrobiona z szerokiej na pół metra deski – gładkiej i wyślizganej jeszcze od przedwojnia, opartej o ścianę domu i stalową rurkę barierki otaczającej podwyższenie ganku. Po wieczornym obrządku, można było wypalić tu, na spokojnie, klubowego (giewontów z czerwoną śnieżynką nie dowozili do geesu już od jakiegoś czasu, a za sportami Aleksander nie przepadał) patrząc z wysoka, ale takiego żuławskiego wysoka dwumetrowego, terpowego, wprost na łąki — do pierwszego, drugiego i trzeciego przejazdu. Szary, gryzący dymek wolno i po trochu był wwiewany przez, niewielki o tej porze dnia, przeciąg wprost w szerokie podwójne drzwi drewnianego domu pamiętającego czasy nojsztaterwaldzkich mennonitów.
– Gozdawa na początku nazywała się Zalesie – tak mówił – a Marzęcino to była Panna, Nowy Staw – Nytych – dodawał.
Na ganek zasuwał się od zachodu przyjemny cień dwóch potężnych lip stojących przed równo wygroszkowanymi betonowymi schodkami i kamieniem młyńskim służącym jako pierwszy stopień, położonym na płasko, jak półkolisty, szorstki, czyszczący trzewiki i gumowce dywanik.

Dopiero, kiedy byłem w wieku Aleksandra – żuławskiego osadnika, uświadomiłem sobie, jak bardzo musiał być odważny, żeby rzucić swoje dziedziczne morgi – podlubelskie Palikije i posażne – Doły na strzeszkowickich wybudowaniach prawie pod Niedrzwicą. Dał się przekonać władzy. Zamienił, wcale nie takie chude, mimo, że lekkie, morgi na bardzo ciężkie, ale jeszcze żyźniejsze hektary na Zachodzie, który wcale nie był na zachodzie, tylko na północy. Siedem to było za mało. Namówił brata, wziął od niego papier i już miał czternaście, po obu stronach granicznej piotrowsko-gozdawskiej drogi. To były całe dwa chłopskie przydziały załatwione w 47. roku w nowodworskim magistracie, z dwoma domami, w tym jednym tak biednym, że za niedługo został zaorany pod pszenicę. Całość, przypieczętowana przez Ministerstwo Ziem Odzyskanych na papierach zdobionych w kolorze zielonotytoniowym szlaczkami z herbów miast wracających do Macierzy. Tak tłuc się przez pół Polski z małymi zasmarkanymi córkami i jeszcze młodszymi synami zdając się na łaskę, niepewnej jeszcze swojego, zazdrosnej o wszystko i o wszystkich, władzy? Państwo dawało, bo się należało Lubelszczanom wykrwawionym w partyzantce, w Krężnicy Jarej, ale co, jak trzeba będzie oddać? A jak wrócą Niemcy, to co będzie?
Ziemia… ziemia najlepsza… ziemia urodzajna, najżyźniejsza, najbogatsza, najtłustsza… Spełniony sen chłopa – teraz to już prawie ziemianina, bogacza i posiadacza!

Marysia, najmłodsza „córeczka tatusia”, nie pytała o hektary, tylko o nowy dom, jaki jest tam daleko, skąd właśnie wrócił jej tata z kolegami.
– Dziecko, dom jest piękny, duży, obszerny z wielką komorą, ma duży ogród i stoi wysoko, na takiej specjalnej górze. Ale to nic, ważne, teraz słuchaj, obora zmieści nawet kilkanaście krów i kilka koni, a zapola w stodole wielkie i głębokie, że lepiej, żebyś tam nie wpadła.
– Ojejku! Stoi na górze… to będą nogi bolały… bo, jak się idzie z Dołów do Niedrzwicy, to też trzeba najpierw na dół, a potem do góry…

Dom był na terpie, na zachodnim skraju polderu wybudowanego w czasach, kiedy elblążanie wycinali bagienne lasy nad południowym brzegiem Zakątku Stobieckiego na drewno i pod działki osadników. Na początku XVIII wieku usypali nowy wał, tuż nad wodą, na nim postawili Graniczną Karczmę (tę samą. w której Aleksander znalazł piękną oficerską szablę, a która potem długo leżała na półce nad schodami do piwnicy – Mirek zaniósł ją, za piątkę z historii i lepsze sprawowanie, do szkolnej izby pamięci, a tam przepadła). Czarny Wał, niepotrzebny, gdyż nie musiał już bronić przed wysoką wodą, obniżono, wybrukowano, i była to odtąd najlepsza droga do Tiegenhofu.

Łąki – na pierwszym, drugim i trzecim przejeździe – były odgrodzone od pól ornych przy drodze do pegeeru „szerokim rowem”. Wiosną wody w nim przybywało nie wiadomo skąd. Był wówczas naprawdę szeroki i głęboki – nie do przeskoczenia. Drewniane kładki łączące przeciwległe skarpy stały zanurzone w wodzie marszczonej przez chłodny o tej porze roku wiatr. Szeroki rów, ale daleko od łąk Aleksandra, był zakończony zawsze zepsutą zasuwą na żelazną korbę. Wszyscy mówili, że zastawka jest „na wałach”, tam, gdzie w latach 70. zbudowano betonowy akwedukt, ale to nie była prawda – wały przeniosły się jeszcze dalej na północ, od kiedy pompa w Osłonce zrobiła swoje.
Aleksander mógł przysiąść przed swoim domem dopiero wieczorem, gdy jeszcze raz sprawdził, czy elektryczny pastuch, błyskający groźnie wysokim woltażem na oknie od podwórza w sieni, był już wyłączony. Kiedy krowy były już napojone z wanny przy drodze i zagonione z łąk do obory. Ustawione na swoje miejsca przy żłobie wykrzyczaną zniekształconą po lubelsku francuszczyzną, „puśtu!” i bardziej swojskich „nastąp się” grzecznie oddawały mleko wprost do wiaderka, na początku głośno, potem już tylko równo, strzykając w cynkowaną blachę. Podchodząc ostrożnie z kubkiem (żeby krowa nie machnęła dziecka ogonem) można było dostać na spróbowanie „małe jasne z pianką”, jeszcze ciepłe.
Potem Marianna wolno odlewała przez powąskę mleko do potokniętych przy hydrancie kanek, które rano dyżurny sąsiad zabierał swoim wozem do śmierdzącej lizolem zlewni mleka w Piotrowie.

Aleksander obserwował ruch na drodze obsadzonej wierzbami i olbrzymimi czarnymi topolami. Z kory tych drzew, grubej, zielono-brązowej, głęboko pooranej, powstawały łódki z papierowymi żagielkami. Ich kadłuby wyszlifowane o stopnie schodów były próbowane na rowach. Ludzie szli na ostatni autobus do miasta. Dźwigali siatki wypakowane zarżniętymi nieoskubanymi kogutami i butelkami po „patykiem pisanym” zatkanym korkiem z zwiniętego Głosu Wybrzeża, żeby śmietana się nie wylała.

Naprzeciwko ostatniego, trzeciego przejazdu, po drugiej stronie drogi, która wcale nie była po żuławsku prosta (czyżby kiedyś rów biegnący wzdłuż drogi, niedawno przekopany przez żołnierzy z OTK w kreskowanych moro, był małym strumykiem?), stała drewniana ażurowa wieża. Była ogromna. Przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Wyglądała prawie jak wieża Eiffla. Moi kuzyni wchodzili na nią po grubych belkach konstrukcyjnych, ale tylko na drugie piętro, wyżej było za niebezpiecznie. Ja bałem się wejść nawet po pierwszej drabinie. Bronek mówił, że na czubku wieży jest znak, „świeca” – dwa drewniane kwadraty przenikające się pod kątem. To taki punkt orientacyjny widoczny z innych, podobnych wież. Pod budowlą, w ziemi był kamień, którego nie wolno było odkopać, bo „za to się szło do więzienia”. Bronek tłumaczył mi, że patrząc z takich wież pod różnymi kątami można było narysować gdzie, co się znajduje na mapie. Nie zrozumiałem, co to jest sieć triangulacyjna. Nie znałem jeszcze przecież właściwości trójkątów. Teraz znam, ale rzadko kiedy to się przydaje.
To Bronek ze swoimi pracownikami wybudował tę piramidopodobną wieżę. Od tego się wszystko zaczęło.

Aleksander kochał Gierka. Przede wszystkim dlatego, że ten zniósł obowiązkowe dostawy. Co prawda, nigdy nie było problemu, żeby się z nich wywiązać, ale wolna dusza chłopska czuła się urażona, że musi zginać kark siejąc i hodując to, co państwowy pan każe. Na Lubelszczyźnie czasy odrabiania pańszczyzny musiały dobrze utkwić w zbiorowej chłopskiej świadomości zstępującej na kolejne pokolenia.

Aleksander chciał gospodarzyć po swojemu. Zburzył zastaną, stojącą tuż pod oknem śmierdzącą, chlewnię. Pomału pozmieniał prawie wszystkie, stojące w starym holenderskim układzie L, budynki na terpie. Stodoła była częściowo kryta trzciną, ta poszła pierwsza do rozbiórki. U podnóża wschodniej części terpa stanęła olbrzymia stodoła kryta eternitem, z jednym wielkim zapolem i trzema klepiskami. Wrota były wysokie – można było wjechać wozem z legarami wyłożonymi w górę na cztery warstwy snopków, czyli tyle, ile mogły uciągnąć Gniady i Kasztan zaprzężone razem.
Obora z chlewikami i stajnią stanęła zanim Gomułka i Brandt dogadali się co do granicy. Po starym budynku pozostały fundamenty z ciosanego granitu. Były jakby opaską biegnącą się wzdłuż żużlobetonowych murów nowego obiektu. Tradycyjne holenderskie bezpośrednie połączenie gospodarstwa z domem mieszkalnym zostało jednak docenione i obora nie była wzniesiona jako wolnostojąca. Zwyczaj miejsca został zachowany. Wygodne przejście z mieszkania murowanym, grubo otynkowanym, kilkumetrowym tunelem, zamknięte ciężkimi metalowymi drzwiami ogniowymi, było bodaj najbardziej ruchliwym miejscem w gospodarstwie. W nowej oborze wszystko było z cegły lub z betonu – chlewiki, żłoby, koryta, rynsztoki do gnojówki, posadzki. Było tam zawsze chłodnawo. Nie to, co w starej, gdzie we wgłębionych chlewach egzotermicznie przerabiały się kolejne warstwy obornika.

Kilka lat później, obok obory wykopano i wymurowano silos do kiszonek z liści buraczanych – zaplecze paszowe dla stadka bydła. To dopiero była prawdziwa nowoczesność w zagrodzie! Już niepotrzebne było aż tyle siana na zimę. Część łąk można było zaorać i posiać buraki cukrowe, na których z kolei można było nieźle zarobić. I w których się można było zarobić.
Wozówka z podcieniem (może podobna, jak w loewenowskim domu Janssona w Tui-Orłowie), wcześniej stojąca przy drodze, również powędrowała do ogrodzonego sztachetami czworoboku domostw na zapleczu. W wozówce, inaczej niż to zazwyczaj było w gozdawskich i piotrowskich obejściach, stanęły maszyny rolnicze, w tym snopowiązałka na cztery konie. Było tam też miejsce na kurnik. Drób był traktowany przez Aleksandra dość pobłażliwie, głównie jako przyczyna marnotrawstwa ziarna. Jedynym, co przekonywało go do hodowli prowadzonej przez babcię, to konieczność wyżywienia robotników przy młócce.

– Dziadku, dlaczego, po wojnie, jak tu przyjechałeś wybrałeś drewniany dom, a nie murowany jak te stojące bliżej szosy? – pytałem z niezrozumienia.
– Dom był drewniany, ale za to budynki były duże i dobre.

Dom w rzeczywistości nie był zły. Może nie taki, jak ten szwajcarski przy zlewni, dawnej mleczarni Manserów w Reinlandzie-Starocinie, ale całkiem obszerny. Był bardzo solidnie zbudowany na wysokim fundamencie, z dwiema niezależnymi piwnicami z klinkierową podłogą. Oddzielony od obory wiśniowym wysokim fajermurkiem. To wskazywało na dostosowanie się do pruskich przepisów pożarowych z początku XX wieku. To właśnie wtedy dom musiał otrzymać nowy nowocześniejszy wygląd.

Dom spowodował moje pierwsze zdziwienie Żuławami. ANNO 1798 BAU HER PETER LOEWEN BAU MEISTER – napis nad okutymi stalowymi ćwiekami drzwiami w podcieniu kuchennym od podwórza – to była moja pierwsza żuławska czytanka. Jeszcze na długo przed Falską. Na poddaszu, obok pokoju sypialni z białokaflowym piecem nakrytym rzeźbioną koroną, były pomieszczenia z tapetami położonymi na stare pożółkłe gazety z pięknie złożonymi przez mistrzów zecerskich szpaltami. To było kolejne zaciekawienie. Dopiero po latach, kiedy z wypiekami na twarzy czytałem w Rocznikach Gdańskich artykuły Stankiewicza o domach podcieniowych Petera Loewena zrozumiałem, jak wiele ten właśnie dom mógł znaczyć dla historii i dziedzictwa delty Wisły. Jakby na potwierdzenie moich przypuszczeń, kilkanaście lat później, w domu pojawili się studenci z Oldenburga i Torunia, diametralnie wywracając wyobrażenia o bezwartościowości i azabytkowości historycznego krajobrazu wokółnowodworskiego, nie tylko w mieszkańcach okolicznych wsi, ale również w głowach lokalnych decydentów z Nowego Dworu – przynajmniej na jakiś czas.

Pokój na piętrze z białym piecem nakrytym finezyjną koroną i z dwoma oknami wychodzącymi na południe, zacienionymi dwoma wielkimi orzechami włoskimi i jedną późną jabłonią, był pierwszym moim mieszkaniem. Zamieszkali tam moi rodzice po ślubie w marzęcińskim kościele i po gozdawskim weselu. Nawet dzisiaj, po pół wieku budowy dróg lokalnych na Żuławach, trudno sobie wyobrazić, jakim sposobem i kaskaderskim wyczynem kierowcy autobus san z weselnikami podjechał pod dom. I jeszcze zawrócił! Od strony pana młodego na wesele zjechali goście z jego rodzinnych stron.

Nie mogli się nadziwić, jak to gospodaruje się na „zachodzie”. Inaczej, niż w Krzątce. Pierwszą rzeczą, która bardzo rzucała im się w oczy był całkowity brak w okolicy lasów. W Puszczy Sandomierskiej każdy lepszy gospodarz miał przynajmniej kilka morgów swojego, zasadzonego na piachach. Józef, syn Jana (który miał syna Jana, który zmarł zanim się urodziłem), zasadził lasek obok kapliczki na krzyżu przy piaskowym gościńcu z przysiółka Gole do Krzątki. To było tuż obok żwirowni, gdzie Józef Gołąb, późniejszy profesor uniwersytetów: Poznańskiego, Krakowskiego i Warszawskiego, a wówczas asystent, znalazł na ćwiczeniach wojskowych w lipcu 1929 roku meteoryt żelazny (oktaedryt gruboziarnisty).

Lasowiacy słynęli od zawsze z produkcji pięknych ludowych mebli. Bo z czego miały żyć zagubione pomiędzy lasami Rościuszkiem i Poligonem wsie i przysiółki? Czerwone polskie krowy nie dawały tyle mleka, co czarno-białe rasy holsztyńsko-fryzyjskiej, hodowane na Żuławach. Było to jednak mleko bardziej tłuste – niełatwo się było przyzwyczaić w pierwszych dniach wakacyjnego pobytu, kiedy częstowano chłodzonym, prosto z kanki zanurzonej w studni. Na piaskach rosło żyto, tatarka i owies. Ziemniaki obrodziły lepiej tylko wtedy, kiedy wykorzystano obornik ze stajni i chlewów. Pola były długie i wąskie. Lisią Kitę, w stronę Rościuszka, Agnieszka oddała w posagu swojej jedynej żyjącej córce.

Używana przez miejscowych nazwa pobliskiego lasu nie była przypadkowa. II Rzeczpospolita budując Centralny Okręg Przemysłowy potrzebowała miejsca, gdzie można było testować uzbrojenie i amunicję z niedalekich zakładów w Dębie, Nisku i Stalowej Woli. Poligon był częścią życia mieszkańców okolicy od początku jego powstania w latach dwudziestych. Tutejszym z tego powodu nie było lekko także w czasie wojny. Chociaż dziś może to zabrzmieć kuriozalnie, ale Gole i wszyscy jego mieszkańcy byli „klasycznymi” wypędzonymi. Ze swoich domów musieli uciec i schronić się do pobliskiej Trzusowej. Ich gospodarstwa zostały zajęte przez obsługę TruppenÜbungsPlatz Süd, aż do czasu przybycia Sowietów. Byli wypędzeni w dosłownym, a nie rumsko-steinbachowskim, znaczeniu. Przyszli żołnierze, kazali się wynosić. Zgodnie ze zbójecką praktyką i zasadą zastrzelili wszystkie psy w przysiółku.

Naturalnym się wydawało, że średni syn Jana Goli z Krzątki zajmie się ciesielką. Budowanie wież triangulacyjnych było prawdziwym życiowym wzywaniem dla młodego chłopaka tuż po wojsku. Koledzy namówili – pachniało przygodą. Przebywanie w terenie, wciąż w innym miejscu, i jeszcze na „zachodzie”, czyli, tak naprawdę, na zachodzie i północy Polski, samodzielność i konieczność radzenia sobie w każdej sytuacji i w każdym zakresie z dala od szefów – to wszystko pociągało i pobudzało młodzieńczą fantazję. A że nie było łatwo? W wielu miejscach dawały się we znaki braki socjalistycznej gomułkowskiej gospodarki. Sklepy w zagubionych w lasach wsiach nie zawsze były w stanie zaopatrzyć i wyżywić niespodziewanych robotników, nadliczbowych poza planem. Wypłaty też przywożone były ciągle nie na czas. Marna była ich wysokość, chociaż być może bardziej atrakcyjna, kiedy zostało się już kierownikiem brygady.

Jak długo można było tak żyć? Gozdawa w samym centrum Wielkich Żuław była miejscem, gdzie zbiegły się drogi Bronka i Maryśki. Wreszcie ksiądz Wrażeń – ojciec i przewodnik duchowy wszystkich mieszkańców Krzątki – mógł odetchnąć z ulgą. Ten wysoki i postawny mężczyzna słynął z tego, że znał każdą owieczkę ze swego stada, nawet taką, która pasła się na „zachodzie”, a nawet w dalekiej Ameryce. Każdemu pomagał, czasami w sposób wydawałoby się nadnaturalny, kiedy wręczał listy polecające otwierające niespodziewanie drogę do ważnych osób. To było dla niego bardzo ważne – oto kręte ścieżki Bronka-Krzątczanina zostały wyprostowane.

Kiedy urodził się Żuławiak Grzesiu, pokoik na piętrze w starym loewenowskim domu przestał wystarczać młodym. Miejskie Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej w miasteczku dawało dobrą robotniczą posadę i mieszkanie w bloku z łazienką i dużym pokojem. Może to był awans, a może stabilizacja – zapowiadało się korzystnie.

Na Dworcowej zawsze był duży ruch. Na ulicy i w mieszkaniu. To była ruchliwa arteria pomiędzy pekaesem i pekape, z pocztą, hotelikiem, szpitalem, bankiem i siedzibą prezydium. Ze sklepem żelaznym gieesu i spożywczym peesesowskim, piekarnią, Barem Jacek, fryzjerem Bobkowskiego i rzeźnią „tanią jatką”. Z okna było widać pola i łąki ciągnące się, aż po elbląskie wzniesienia. Z Dworcowej można było lepiej przyglądać się Żuławom.

Tam powstawały kolejne żuławskie obrazki.

Nowy Dwór Gdański, wiosną 2014

 


powyższy tekst został opublikowany w wydawnictwie
Pomorska debata o kulturze: kultura pogranicza – pogranicza kultury
pod redakcją Cezarego Obrachta-Prondzyńskiego i Katarzyny Kulikowskiej
wydanym przez Instytut Kaszubski
w Gdańsku w 2014 roku

 

 

Opublikowano w Epika

Komentarz

  1. Kazimierz Kazimierz

    Piękny tekst. Dziękuję. A ja mieszkam z drugiej, południowej strony Rościuszka, w Krzątce mam rodzinę.

Skomentuj Kazimierz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *